Category Archives: Melancholijnie

Krasula, Malina i ta trzecia

Zwykły wpis

Z daleka już było słychać pokrzykiwanie gospodyni. Z daleka to znaczy zza rampy oddzielającej las od reszty świata. I te pokrzykiwania, i połajanki były zapowiedzią, że nozdrza znów wypełni zapach pradawnych wypraw z czasów, kiedy sukienki sięgały pępka. Więc gdy nareszcie wkroczyły na polanę, przyniosły ze sobą mleczny zapach i ciepło stajni. W asyście Burka i tej kobiety, co pachnie tak samo jak one, szły na wieczorny wypas. Zaledwie stanęły na polanie zaczęły gryźć trawę z taką łapczywością jakby jej miało braknąć. Trafiały w miejsca te przedwczorajsze, omijając tamte z wczoraj, wygryzione i jeszcze nieodrosłe. Krasula najpierw mlasnęła jęzorem tam, gdzie spod ziemi bije źródło, zaś gospodyni nawoływała ją i nawoływała, by szła dalej, za całym korowodem. Ta, zaledwie ruszyła, skręciła ku potokowi – najwyraźniej mocno spragniona. I gospodyni wołała Krasula i wołała, a ona nic sobie z tego nie robiła. Zdarzyło się, że zawołała: Malina, bo i Malina brykała. Ale ani razu nie zawołała tej trzeciej. Ona – ta trzecia, chuda jak chabeta – musiała być już stara i pewnie mało co ją w życiu może zaskoczyć, a i ucieszyć, więc szła przy nodze gospodyni jak pies, roznosząc dostojnym, miarowym krokiem zapach i ciepło stajni.

Słońce powoli zmierzało za górę. Strumień, który od prawieków rozdziela wzniesienia, jakby cichł wraz z narastającym zmierzchem. Przez cały dzień, zwłaszcza w momentach, kiedy promieniom słonecznym udawało się dotrzeć do rozpadliny wydłubanej w ziemi przez wodę, pluskał się w blaskach i refleksach, przelewał między głazami. tworzył kaskady i pędził od skały do skały, by wreszcie spaść wodospadem. Może i on na równi z całym lasem czekał na woń, którą przyniosą Krasula, Malina i ta trzecia wraz z gospodynią? Przez cały dzień kłębił się w lesie zapach upału. Duszny i zmiksowany – wszystkiego po trochu. Delikatnym powiewem wiatr wtłaczał ten duszny zapach w każdy zakątek i tylko nie mógł się z nim wedrzeć w strefę strumienia. Bo tam wszystko miało swój aromat. A i temperatura była nie taka jak gdzie indziej. Tam, pomiędzy skałami karpackiego fliszu, klimat jest nieco inny, oderwany od rzeczywistości letniej spiekoty. Dlatego ten potok jest najlepszym lekarstwem na upał i nawet Krasula o tym wie. Kiedy Krasula pasła się koniczyną, której liczyłam listki zaledwie chwilę wcześniej wylegując się na tej naszej wspólnej łące, patrzyła mi w oczy, jakby chciała powiedzieć: rezerwuję dla siebie, to moje, nie zjedz mi tej koniczyny. No, jak sobie pojem i jak się napiję, to chętnie się obok ciebie położę… Jednak musiała iść dalej, bo głos gospodyni był natarczywy. A ja przewróciłam się na plecy i obserwowałam jak przyroda doskonale sobie radzi we wszelkich niedostatkach. Patrzyłam na te trzy buki, które rosną przytulone do siebie na skraju skarpy, w cieniu góry wznoszącej się z drugiej strony strumienia i za plecami niebotycznych świerków, a może jodeł, buki, które rozpostarły swoją koronę tylko od strony polany. Ich konary są nienaturalnie rosłe, jakby powetowały sobie niemożność rozgałęzienia się na inne strony. I tamten buk, myślałam, który się zasiał bezpośrednio nad potokiem, w strefie cienia; kiedy tylko zajrzało tam słońce, a ja siedziałam jeszcze mocząc nogi w lodowatej wodzie i wszystko to widziałam, i jeden z jego konarów – cienki co prawda, więc elastyczny i giętki – nachylał się płynnym ruchem do światła i odwracał liście w stronę słońca, by przez ten krótki moment złapać jak najwięcej ciepła i blasku, bo na następną okazję znów będzie musiał czekać 24 godziny.

Przyjeżdżamy tam po to, by uciec przed upałem. Dlatego najpierw mościmy się w korycie potoku, pomiędzy górami,w głębokiej szczelinie w ziemi, wśród skał. Gdy słońce obróci się tak, że już nie ma szans, by zajrzało w nurt rwącej, lodowatej wody, wychodzimy na polanę, bo ta nie straciła jeszcze ciepła. Ale, gdy zbliża się gospodyni z Krasulą, Maliną i tą trzecią widomy to znak, że zaraz i na polanie zrobi się zimno, tak zimno, że zaczną nami wstrząsać dreszcze. Ruszamy więc do miasta. A tam skwar, jakby upał wrócił z lasu przed nami.

Druga strona góry

Zwykły wpis

Przez pomyłkę wsiadłam do autobusu, który jechał do całkiem innych marzeń. Kiedy się zorientowałam, że zjechał z drogi, w pierwszym odruchu chciałam wstać i wołać: STOP! WYSIADAM!, ale ostatecznie pomyślałam, że przecież mogę zobaczyć drugą stronę góry, więc poddałam się zbiegowi okoliczności. Droga na drugą stronę góry wiadomo – trwa ze trzy dni, wszak Mniejszy Brat określił niegdyś tę odległość i czas. Miałam akurat trzy dni na tę podróż, a nawet gdyby się okazało, że mam ich mniej niż pomyślałam, to przecież nie będę żałować tego, co może mnie spotkać. Więc autobus jechał dorodną wiosną wprost w ramiona zbliżającego się lata. Bzy już nie kwitły, za to zapach jaśminów unosił się mleczno-białą mgłą. Trasa wiodła przez wąski tunel. Tunel był tak wąski, że ktoś musiał kierować ruchem, by przypadkiem w środku nie spotkały się dwa pojazdy jadące w przeciwnym kierunku. Obok kierowcy siedział maleńki człowieczek, chudziuteńki i pomarszczony jak skandynawski troll i to on wyskoczył z autobusu, pobiegł na krzywych, krótkich nóżkach przed tunel, postawił znak, który miał za zadanie poinformować nadjeżdżający z przeciwka pojazd, że właśnie w tunelu znajduje się jedna maszyna, przybiegł z powrotem i wskoczył do autobusu. Widziałabym wszystko bardzo wyraźnie, gdybym nie zajęła się oglądaniem stada krów kroczącego wąską ścieżką w dół góry, za którą zabierał mnie autobus. Śmiesznie to wyglądało, bo nigdy nie widziałam krów idących gęsiego. Chyba wracały z pastwiska, bo tam dokąd szły, nie było łąki. Ale autobus już wjechał w tunel i na krótką chwilę zniknęło światło, a kiedy się pojawiło z powrotem, autobus wspiął się pionowo do góry. Jakby jakiś wielkolud złapał za przedni zderzak i uniósł wielką machinę do góry zostawiając ją zaledwie na tylnych kołach na ziemi. Zaczęliśmy mozolnie wspinać się na sam szczyt góry. Mijaliśmy wolnostojące domy i sklepy. Sklepów było dużo, o wiele za dużo. W każdym z nich można było kupić mleko prosto od krowy i była chwila, w której przemknęła mi przez głowę myśl, że te krowy wracały z południowego udoju i szły ścieżką do drogi prowadzącej do innej części miasta, do sklepów przed tunelem, by i je zaopatrzyć w świeże mleko.

W autobusie dzieci śpiewały wyliczankę. A kiedy się pomyliły, łapały się obiema dłońmi za usta i śmiały, śmiały, i śmiały tak długo, że i ja musiałam roześmiać się w głos. Kiedy się śmiałam, chłopcy łobuzersko puszczali do mnie oko i podnosili kciuk w górę, a dziewczynki zachowywały się tak, jakby zobaczyły koleżankę, która wyprowadziła się jakiś czas temu i wraz z jej odejściem od razu o niej zapomniały i teraz właśnie sobie o niej przypomniały. Gdyśmy się tak śmiali, tzn. ja i dzieci, a autobus wspinał się stromą drogą pod górę, by zawieźć wszystkich na jej drugą stronę, nagle przez otwarte okno wskoczył do autobusu czarny jak węgiel kos z beżowym dziobem. Chyba żaden pasażer nie zauważył, przez które okno wskoczył, bo oba okna były otwarte. Tzn. i to od strony kierowcy, i to od strony maleńkiego człowieczka, chudziuteńkiego i pomarszczonego jak skandynawski troll, bo obaj wystawiali za okna swoje łokcie, więc oba były otwarte. I wtedy uprzytomniłam sobie, że przecież ja znam obu tych panów, bo jak zawsze w takiej sytuacji od samego początku miałam wrażenie, że znam wszystkich znajdujących się w autobusie, znam drogę, siedzenie, na którym usiadłam, wszystko już kiedyś widziałam i tylko nie mogłam uporządkować następujących po sobie zdarzeń, bo w mojej głowie w miejscu, w którym powinna znajdować się komoda z szufladami na pamięć, hulał wiatr. Im intensywniej usiłowałam sobie przypomnieć, tym bardziej nie pamiętałam, a cały wysiłek przypomnienia jakoś dziwnie koncentrował się w… moim łokciu. Akurat siedziałam po tej samej stronie autobusu, po której siedział maleńki człowieczek, chudziuteńki i pomarszczony jak skandynawski troll. Autobus zatrzymywał się na nielicznych przystankach, ale nikt nie wsiadał ani nie wysiadał. Ostatnim pasażerem, który wsiadł, był ów kos o barwie smolistej, ale tak naprawdę on nie wsiadł tylko wleciał i nie pamiętam czy było to na, czy pomiędzy przystankami. Rozsiadł się w fotelu jak prawdziwy pasażer. Kręcił łebkiem na prawo i lewo, może wypatrując celu. Ponieważ nikt w autobusie się temu nie dziwił, więc i ja udawałam, że jest to najnormalniejsze w świecie zdarzenie. W końcu autobus wspiął się na sam szczyt góry i zaczął jeździć w kółko jak wariat, aż wyjeździł okrągły zajazd – całkiem taki sam jakie znajdowały się przed dworami w minionych wiekach i tylko wewnątrz nie było klombu ani krzewów. Za każdym razem, gdy od mojej strony widać było drugą stronę góry, kierowca zwalniał i pytał: napatrzyła się pani już, bo przecież trasa tędy nie wiedzie i przyjechałem tu tylko dlatego, żeby zobaczyła pani drugą stronę góry. A ja… a ja uświadomiłam sobie, że nie wzięłam z domu okularów i jedyne co mogłam dostrzec to to, że druga strona góry wcale nie jest drugą, że jest po prostu stroną, może nawet pierwszą… na pewno bardziej słoneczną. Ale bez okularów, w oślepiającym słońcu i tak mało co widziałam. I będę musiała jeszcze raz pomylić autobusy, ale dopiero wtedy, kiedy będę pewna, że mam okulary. A może nie są mi potrzebne?

Najlepiej się milczy

Zwykły wpis

Mierzi mnie strasznie, gdy niektórzy, rozmawiając ze mną, mówią o rzeczach nieistotnych, zmuszając mnie tym samym do wysiłku słuchania tych banałów, nierzadko głupot, i rozumienia tego zalewu niepotrzebnych informacji. Coraz więcej jest momentów w ciągu dnia, że nie mam siły słuchać ze zrozumieniem. Bo, żeby wysłuchać ze zrozumieniem, trzeba uruchomić emocje, a uruchomienie ich kosztuje dużo wysiłku. Serce zaczyna bić pod obojczykiem albo w gardle, coś tam się zaciska, głos ginie pod ciężarem nacisku, w głowie zaczyna szumieć, a jak już raz zaszumi, to zaraz wirują i huczą tępe mroczki, a ich obecność nie wróży dobrze dla mojej świadomości…

Zawsze najbardziej ceniłam sobie tych przyjaciół, w towarzystwie których najlepiej się milczy. Może to były ćwiczenia przed czekającą mnie przyszłością, która weszła właśnie w teraźniejszość. Najlepiej tę próbę przeszedł Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem, więc może jego milczące trwanie będzie mi towarzyszyć do końca mojego milczenia. Zresztą taka była umowa, że on i wszyscy przyjaciele będą milczeć dłużej.

Żyjemy w świecie, który gotuje się we wrzącej lawie informacji. Nawet jeśli wyłączymy radio i telewizor, litery ułożone w słowa wskoczą nam ze szpalty gazety czy ekranu smartfona wprost do miejsca, w którym powstają emocje odpowiedzialne za przyjęcie tych informacji. A serce nie powinno nabierać większego przyśpieszenia.

Tymczasem wszystko jest niczym, gdy zderzy się z brakiem tchu.

Pamięci Gosi

Zwykły wpis

1 września 1979 roku – jak stadko gęsi – 32 dziewczyny, stanęłyśmy na początku nowej drogi w naszym, wspólnym od tej chwili, na krótką chwilę, życiu. Gosia wyróżniała się tym, że usta i dłonie miała brązowe od orzechów, którymi objadała się w ostatni dzień wakacji. Przez całe cztery lata siedziała w pierwszej ławce przyklejonej do katedry i niejednokrotnie była punktem zaczepnym dla nauczyciela chcącego wyładować swoje frustracje. Znosiła to zawsze z pokorą.

Potem nasze drogi się zeszły, gdy nasi synowie rozpoczęli edukację w jednej klasie podstawówki. Spotykałyśmy się codziennie. Gosia wtedy opowiadała o swoich przejściach poporodowych. Były niecodzienne, bo z jakiegoś powodu (może dostała krwotoku) przeszła śmierć kliniczną i na kilka tygodni zapadła w stan śpiączki. Najbardziej wrył mi się w pamięć ten fragment opowieści, gdy wspominała krótkie chwile odwiedzin swojej mamy na oddziale intensywnej terapii i informacje lekarza udzielane nad jej łóżkiem, że z niej już nic nie będzie, że się nie wybudzi, że nie ma w niej już życia… Była nieprzytomna, ale wszystko to słyszała. Podobno usiłowała, a nawet miała wrażenie, że daje znać, że jest, że słyszy, żeby tak nie mówili, bo się mylą.

Tak. Właśnie to z jej opowieści zapadło mi najbardziej w pamięci.

W kolejnych latach spotykałam Gosię na ulicy, w biegu. A to była na zakupach, a to w drodze do pracy… Tylko cześć, cześć.

 

W ten poniedziałek Gosi pękł tętniak. Znów trafiła na intensywną terapię. Znów śpiączka. Gosia znów podłączona do aparatury podtrzymującej życie. Ktoś mówił, że w środę miało się zebrać konsylium, żeby zdecydować co robić: utrzymywać przy życiu, czy odłączyć.

Gosia odeszła w środę wieczorem.

A co, jeśli i tym razem słyszała rozmowy nad swoim łóżkiem?

Tyrania władzy

Zwykły wpis

Kiedyś w naszym hufcu mieliśmy komendanta wybranego decyzją Zjazdu, w zgodzie z ordynacją wyborczą.  Niespełna 4 dziesiątki ludzi miały uprawnienia do głosowania. Komendant, człowiek chory na władzę, doprowadził do skłócenia środowiska instruktorskiego. Tak. Tego nielicznego środowiska ludzi, którzy znali się jak łyse konie, wiele lat ze sobą współpracowali w różnych, nawet najtrudniejszych warunkach, wykonując społecznie pracę dla dobra najmniejszych. Piękne ideały naszej harcerskiej organizacji dojrzewające od 100 lat pozwoliły wyrzeźbić i nam nasze charaktery. Zdawałoby się sielanka – Prawo i Przyrzeczenie, harcerski krąg, pieśń pożegnalna, bratnie słowo o wzajemnej pomocy…

Komendant reprezentował nas na zewnątrz, był niejako naszą wizytówką, więc siłą rzeczy postrzegano nas przez pryzmat jego kłótliwej, chaotycznej, i – co tu dużo mówić – wrednej natury. Z roku na rok rosła buta komendanta wobec nas – ludzi, którzy oddawali zupełnie darmo swój prywatny czas dla realizacji wielkich celów – dla wychowania młodego pokolenia w systemie określonych wartości a jednocześnie tworzyła się wokół naszej społeczności nieprzyjemna atmosfera spowodowana coraz to gorszym wizerunkiem zewnętrznym.  Od grantodawców z miasta słyszeliśmy, że coraz gorzej jesteśmy postrzegani; ewentualni darczyńcy zamykali przed nami drzwi swoich gabinetów. Jak prowadzić działalność organizacji pozarządowej bez źródeł finansowania? Po zmianach ustrojowych trudno nam było połączyć umiejętności wychowawców i programowców z koniecznością pozostania księgowymi i przedsiębiorcami, tudzież ze znawstwem w wielu innych dziedzinach naszego instruktorskiego działania. Bo każdy drużynowy i instruktor harcerski to taki omnibus we wszystkim. I zaledwie nam się to udało kolejny kłopot, nowe zadanie.

Byliśmy więc źle postrzegani na zewnątrz i do tego skłóceni od środka. Podatni na tego typu działania do dziś nie zauważyli zmiany rzeczywistości, pomimo że minęło już wiele lat od kiedy nie ma tamtego komendanta, i wciąż knują i spiskują. Część ludzi odsunęła się na bok, postanawiając przeczekać; nie wszyscy wrócili, zaś ci, którzy wrócili, wciąż mają z tyłu głowy podejrzliwość. Inna znów część postanowiła pracować pomimo wszystko, by ratować co można – od środka i na zewnątrz. Zdecydowana większość wiedziała, że źródłem wszelkiego zła jest osoba komendanta, ale co innego wiedzieć, a co innego wierzyć w dobre intencje pozostałych, zwłaszcza, gdy było się karmionym propagandą zła i nienawiścią jak chlebem powszednim.  Nie nadużyję mocnego sformułowania, że tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono…

Komendant miał wsparcie we władzach zwierzchnich. Czasem wydawało się, że może to z nami jest coś nie tak, że to my jesteśmy tym kierowcą ciężarówki na autostradzie dziwiącym się komunikatowi z radia, który ostrzegał użytkowników przed jednym wariatem jadącym pod prąd i komentującym: Jeden? Setki!

Atmosferę panującą wśród  instruktorów doskonale przeczuła młodzież. Ci mądrzejsi – wychodzi na to, że my – ze swej lojalności, nie wciągaliśmy podopiecznych w spory dorosłych. Wzrosła nam młodzież zbuntowana na wszystkich instruktorów. Bunt rozchodzi się jak kręgi na wodzie na coraz to młodszych podopiecznych. Nie wiadomo dlaczego, nie wiadomo, gdzie źródło – młodzi mają przekonanie, że baza to wróg.

Skończyło się kilka wielkich przyjaźni. Wielu z nas nosi rany w duszy i w sercu. Niektórzy urażoną ambicję – całkiem słusznie. Pozostał straszliwy niesmak. Gorycz jak po zapaleniu wątroby.

Najgorsze jest to, że nikt z nas nie podjął żadnych działań, by tę sytuację zmienić, by doprowadzić do odwołania tamtego komendanta. Mieliśmy przecież w ręku takie narzędzie… Choć może gorsze jest to, że patrzyliśmy jak rujnowana jest przyjaźń i braterstwo. Przecież to nie była cudza przyjaźń i cudze braterstwo tylko nasze własne… Czy to, że byliśmy sparaliżowani strachem jest jakimś argumentem obrony? Jak można było pozwolić tak spętać własną wolność i godność, przecież nie wiązała nas żadna umowa, żaden akt, a tylko instruktorska powinność… A może najgorsze jest to, że pozwoliliśmy, by w młodych ludziach zachwiała się wiara w nas (pośrednio w harcerskie ideały), że zburzyliśmy ich bezpieczeństwo i poczucie, że przyjaźń i braterstwo naprawdę istnieją?

W tej opowieści nie ma ani jednego słowa, zdarzenia czy uczucia zmyślonego. To jest naga prawda w skali mikro. Kilkuletnia kadencja szybko mija, tyranów nie wybiera się po raz wtóry. Niestety niesmak pozostaje na długo. A niektórych stosunków międzyludzkich nie da się odbudować nigdy.

I w październiku niebo bywa pogodne

Zwykły wpis

Każdy październik przychodzi feerią barw, zapachem grzybów i lazurowym niebem. W ślad za tym ciągnie się zapach butwiejących liści i kiszonej kapusty. Idąc wszelkimi drogami musisz uważać na spadające kasztany i żołędzie, by nie pacnęły cię w głowę, bo przecież zaboli. Zabolą również wspomnienia, choć pamięć o nich nie powinna gnębić. Jednak, kiedy zjawiają się z melodią zawodzących wiatrów, mogą tylko boleć. Zamykasz więc oczy licząc na to, że nie zauważą cię i przejdą pomimo, miast tańczyć swój upiorny taniec przed twoją pamięcią. Ale im bardziej zaciskasz powieki, tym mocniej wskrzeszasz widma, przed którymi chciałbyś uciec. Poddajesz się melancholii, a świat chciałby cię uleczyć. Toteż musisz udawać, że masz katar w nosie, a nie smutek w duszy. I wtedy wszyscy pozwalają, byś dał się pochłonąć melancholii. A ty już nie wiesz czy smutek naokół jest samym smutkiem, czy wielką jesienną smutą, którą wnet przywali pierzyna białej nicości – tej, która aż do wiosny będzie grzała twoje niepokoje, by rosły w jej cieple jak drożdżowe ciasto. Jest pewna siła, która nie może stąpać cicho wokół ciebie, nie może stać się niewidzialną. Chce wyrwać cię z odmętu twojej cierpliwej niecierpliwości. Jeśli ją zlekceważysz, toś przepadł – czas momentalnie przysporzy ci lat. O wiele więcej niż kartki kalendarza. Unicestwij więc żałość, nim ona unicestwi ciebie.

Zrób 5 x tak. Albo odwrotnie. Tylko coś zrób.

 

Podróż

Zwykły wpis

Trzeba się wybrać w drogę. Aby wydostać się z kotliny górskiej należy udać się niegdysiejszym traktem węgierskim, który od południa prowadził w głąb kraju, przechodząc obok siedzib pustelników – św. Justa i św. Świerada. Najpierw podąża się dnem kotliny górskiej, a zaraz potem wspina się na ścielące się wokół pasma. Droga ciągnie ię wzdłuż koryta rzeki i jest naturalną granicą między Beskidem Wyspowym a Pogórzem Rożnowskim. I to stamtąd najbardziej widać podobieństwo tej ziemi do włoskiej Toskanii. Czuję się swojsko dopóki trakt wiedzie pomiędzy górami, przez przełęcze. Skoro się jednak zdecydowałam ruszyć w drogę wiadomym jest, że wkrótce dające bezpieczeństwo najmilsze widoki zostaną poza mną. Czas jakiś towarzyszą mi w podróży i żegnają się w ukłonach, przeistaczając się w coraz to nowe, niższe pasma. Jeszcze zabłądzę w Gorce, ale po nich już coraz dalszy horyzont. Mijam Moje Miasto z czasów Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką, które – dzięki obwodnicy, jaką zyskało jakiś czas temu – mija się dosłownie. I pomimo. Zawsze, kiedy znajduję się na tej obwodnicy płaczę nad wiosennymi kwiatami, które mogłabym zrywać na tamtej łące, gdyby tylko czas zatrzymał się w miejscu. Przecież wciąż czuję ich zapach i wciąż żywo pamiętam tę chwilę, gdy szłam z koleżanką w tamte wiosny po podmokłych łąkach i niosłam te kwiaty zwiastujące wiosnę. Wszystko, cała atmosfera wiosny, była wtedy omdlewająca.  I dziś też czas w tamtym miejscu jest omdlewający. W uszach na przemian biją dzwony i grają świerszcze. Nawet słyszę trzepot skrzydeł ważki – tej znad Małej Rzeczki… Ale przecież i Moje Miasto zostało już za mną. Niedaleko od niego ziemia rozciąga się w ostatnich fałdach nierówności, by stać się całkiem gładką. To tam, w okolicach ostatniego fałdu nawołuje mnie mała dziewczynka, która w odległej przyszłości zostanie Moją Babcią. Jej głos wychodzi z pustych oczodołow graboszyckiego dworu. Zimą, gdy drzewa okalające ruiny wystawiają na najmniejsze promienie słońca bezlistne gałęzie, głos owej małej dziewczynki jest wyraźny, niczym niestłumiony. Każda inna poru roku wybrana na podróż tamtym gościńcem sprzyja tajemnicy. Nigdy nie opowiadała mi czy miała szczęśliwe dzieciństwo. Moja Babcia. Przecież mogło być szczęśliwe nawet wtedy, gdy wysłano ją do pracy w tym dworze. A może to nie był ten dwór, tylko raczej tamten drugi, mniejszy, bliżej jej rodzinnego domu? Bo mieszkała w głębi, a tamtędy nie idzie główna droga. No, tylko gdyby było inaczej, czyli, gdyby pracowała tam w głębi, to kto mnie w takim razie woła? Czyj głos słyszę za każdym razem, gdy tamtędy zmierzam?

Jeśli dobrze wytężyć wzrok, to od strony kierowcy można zobaczyć w oddali pasma gór. Ale zawsze są zasnute mgłą. To znaczy, że są daleko, a nie, że widoczność jest kiepska.

Od dawna jestem na terenie księstwa, które obecnie jest królestwem li tylko karpia. Karpiowi niczego nie brakuje, jest królewską rybą i jest rzeczą naturalną, że tradycja hodowli karpia pochodzi od czasów dawnych.

Wnet minę dwa zamki. Jeden z nich jest ukryty przed okiem turysty będącego tylko przelotem, za to drugi stoi niemal na środku drogi. Tam, gdzie drugi stoi niemal na środku drogi, dzieje minionego stulecia przyćmiły wszystko, o czym chciałyby opowiedzieć wieki. Tylko zamek z wieżą stoją niewzruszenie i rzeka płynie jak płynęła, choć wciąż jest inna, bo przecież nie da się dwa razy do tej samej wejść. O tej rzece pisał Marian Niżyński i była lekturą obowiązkową dla dzieci w Moim Mieście.

Nieco dalej królowa polskich rzek, która wcale w tym miejscu na królową nie wygląda. Jeśli spojrzeć na mapę, wije się dziwacznymi zakolami i właśnie ona oddziela w tym miejscu geograficznie dwie krainy, choć co do krain historycznych, to z granicą nie było tak prosto.

I wnet cały świat robi się zakurzony. Gdyby wziąć pióra przywiązane na patyku i zetrzeć cały kurz z tamtego świata, pewnie byłoby przyjemniej nań patrzeć. A kiedy jest tak, że zaledwie jedno miasto się kończy, a następne już się zaczyna, trzeba zrobić unik i wyjechać z tego ciągu, gdzieś w stronę fabryki chmur. Bo, kiedy od strony pasażera już widać fabrykę chmur, to można się na nią napatrzeć, ale trzeba pamiętać, żeby – gdy się ją już minie – skręcić w prawo. I jeszcze tylko kawałek, kawałeczek i już się jest u Małych Ludzi. A tam, gdzie mieszkają Mali Ludzie, ulice noszą nazwy drzew. O! Przepraszam. Jest jedna Motylowa. Ale o tym będzie inna opowieść.