Monthly Archives: Październik 2014

Cmentarze łemkowskie

Zwykły wpis

Tego roku i w latach minionych podczas naszych podróży nawiedziliśmy niezliczone ilości cmentarzy. Ziemia Sądecka, całe Beskidy usłane są cmentarzami, które gasną, jak gaśnie pamięć o niegdysiejszej wielobarwności i wielokulturowości tej części Małopolski. Cmentarze łemkowskie targane są samotnością i pustką. Zaledwie wiatr po nich hula, przez krótką chwilę się po nich słońce przetoczy, czasem zgrzytnie łamiący się metalowy krzyż i potem już żadnego innego odgłosu nie wyda spadając ciężko na murawę gęstą i miękką. Wokół niektórych z nich zostały jeszcze niewysokie murki ułożone z kamieni, ale te porastają kępy roślinności z każdą dziesiątką lat zaciągając na nich coraz to większy dywan murawy. Dopóki jest fragment przynajmniej takiego muru, dopóki figurki Chrystusa upadłego z krzyża podpierają się o kamienne pomniki, dopóki czas nie powali tych przepięknych przykładów sztuki kamieniarskiej – kamiennych pomników i krzyży i stoją jeszcze, choć już nisko pochylone nad ziemią, dopóty każdy wędrowiec wypatrzy je w perspektywie krajobrazu. Inaczej rzecz ma się z cmantarzami takimi jak w Łabowej. Tam las zarastający cmentarz otoczył go gęstym kordonem drzew zasłaniając przed okiem ludzkim nieliczne pomniki, które oparły się czasowi. Może ten proces jest kojącym plastrem na bolesne i głębokie rany, ale na pewno trzeba go ocalić od zapomnienia. W Królowej Górnej, która była przecież Królową Ruską (w odróżnieniu od Królowej Polskiej) o cmentarzu łemkowskim przypominają garby na pagórku. Gdyby nie kilka pochylonych kamiennych krzyży nikt obcy nie zorientowałby się, że to cmentarz.

Jest w tym jednak jakiś nieodparty urok. Gasnące cmentarze uczą pokory i godzenia się z przemijaniem. Są niemymi opowieściami o tym jak bardzo nietrwałe jest wszystko tutaj na ziemi. Ludzie mieszkali przez całe stulecia, czyniąc sobie – jakże trudną ziemię – poddaną, i nagle, za przyczyną jednej decyzji politycznej, zniknęła cała nacja. Są cmentarze w Beskidzie Niskim, gdzie tzw. ziomkostwo pozostające wciąż na przesiedlonych terenach, postawiło zbiorowe pomniki z rozrywającymi serce epitafiami a nawet z wypisanymi nazwiskami wszystkich rodzin pochowanych na cmentarzach. Ale to nowe tak bardzo nie pasuje do starego! Swoją nowomodą na gładki granit najzwyczajniej razi postawione w pobliżu starych kamiennych krzyży.

Beskidzkie cmentarze łemkowskie z wyludnionych wiosek charakteryzują się również tym, że nie poprzecinała ich sieć betonowych alejek. Całe trwają ukwiecone polnymi kwiatami i ziołami. Zatopione w trawach po kolana, wyglądają bajkowo. Do niektórych przyklejone są cmentarze z I wojny światowej i wspólnie zakotwiczone w przeszłości tkwią w teraźniejszości. Najmniej szczęśliwym rozwiązaniem dla cmentarzy i byłych cerkwi jest, gdy obrządek łaciński przejął w użytkowanie i jedno, i drugie. Tak stało się w miejscowościach, które dawniej zamieszkiwane były w całości przez Łemków, a po 1946 roku zasiedlone zostały przez Polaków. Nowoczesne bohomazy „sztuki kamieniarskiej” z lastriko lub granitu są jak strachy na wróble dla dusz, które chciałyby zajrzeć w miejsce spoczynku ich ciała. Jest sporo miejscowoci, jak choćby Bielanka k/Gorlic, w których wierni trzech obrządków chrześcijańskich żyli obok siebie i spoczywają na jednym cmentarzu. Nawet dziś, skoro wrócili wypędzeni, dzielą jedną świątynię i nie mają wydzielonych specjalnych sektorów na wieczny spoczynek dla katolików, grekokatolików, czy prawosławnych. Do Łosia wrócili Łemkowie, bo na cmentarzu są nowe nagrobki z krzyżem z trzema belkami i z tablicami pisanymi cyrylicą. W Kotaniu przy cerkwi zrobino swoiste lapidarium z kamiennych krzyży nagrobnych. Pięknie je odnowiono i ustawiono dookoła drewnianej świątyni, która teraz służy obrządkowi łacińskiemu. W Zdyni na cmentarzu łemkowskim pochowany jest święty Maksym Gorlicki (Sandowicz). Zaś po słowackiej stronie na kilku nagrobkach widzieliśmy nazwisko brzmiące jak Warhol (Warhola) pisane cyrylicą.

Społeczność łemkowska nie wyróżniała się niczym nadzwyczajnym na tle pozostałych narodowości zamieszkujących ziemie polskie. To raczej Polacy i Żydzi osiągali sukcesy na różnych polach życia i działalności. Łemkowie zmagali się z trudami życia w podkarpackich wsiach, na stokach kapryśnych gór. Pisali ikony, haftowali ręczniki, którymi potem przyozdabiadli ikonostas w cerkwi i przydrożne krzyże, wyszywali przepiękne wzory na koszulach, byli pasterzami, smolarzami, kamieniarzami itp. Ot, najzwyczajniej w świecie żyli obok nas, z nami.  Nie dajmy więc zgasnąć pamięci o nich, nie pozwólmy, by trawa zarosła nam dusze zagłuszając wrażliwość. Wszak z pamięci o tych, co byli, utkana jest nasza własna tożsamość.

Cmentarz łemkowski

Cmentarz łemkowski

Cmentarz łemkowski - samotny nagrobek

Cmentarz łemkowski – samotny nagrobek

Cmentarz Królowa

Cmentarz Królowa

Cerkiew w Kotaniu

Cerkiew w Kotaniu

Wernisaż wystawy „Sądeczanki w Ravensbrück” – Muzeum Okręgowe w Nowym Sączu, Galeria Dawna Synagoga

Zwykły wpis

Wspaniałe wydarzenie kulturalne, historyczne, pedagogiczne i edukacyjne. Temat obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück szczególnie jest bliski harcerskiej braci z uwagi na to, że był to jedyny obóz, w którym powstała i działała drużyna harcerek. Kobiety i dziewczęta w tych nieludzkich warunkach fabryki śmierci starały się nie tylko żyć i być ludźmi, ale do tego żyły według wartości wyznaczonych Prawem i Przyrzeczeniem Harcerskim. Pamiętam jak mój drużynowy polecił mi przeczytać książkę „Mury w Ravensbrück”.

Sama wystawa składa się z dwóch części – ekspozycji Muzeum Lubelskiego z Lublina Oddziału Martyrologii „Pod Zegarem” i tej właściwej tematowi, poświęconej mieszkankom Sącza i Sądecczyzny, które przeszły koszmar niewolniczej pracy, doświadczeń medycznych, bicia, głodzenia i katowania w obozie koncentracyjnym. 

Niezwykle barwna opowieść Pani Kustosz lubelskiego muzeum poparta prezentacją i filmem zaostrzyła apetyt na odwiedzenie Lublina i pozwoliła poznać nieznane nam, Sądeczanom, wydarzenia rozgrywające się podczas  II wojny światowej w Lublinie i okolicach. Wspaniałe konferencje i prezentacje organizatorów wystawy i krótka akademia przygotowana przez uczniów jednej ze szkół złożyły się na naprawdę bardzo wartościowe wielowymiarowe wydarzenie.

Godzina wernisażu – samo południe – nie pozwoliła wziąć w nim udziału każdemu, kto by chciał, ale za to nauczyciele historii – pasjonaci, przyprowadzili swoich uczniów i to był przepiękny widok. Młodzież rozsiadła się na schodach, na podłodze, na galerii (wszak to synagoga) i zachowywała się w sposób, w jaki tylko młodzi ludzie potrafią się zachowywać. Starsze pokolenie usiadło na krzesłach, a krzesła, jak krzesła – powodują, że człowiek robi się sztywny. Więc dorośli ze śmiertelną powagą w kształcie krzeseł, młodzież w głębokiej zadumie w luźnej pozycji, wszyscy bez wyjątku przeżywali wydarzenie, chłonąc słowa i obrazy, uruchamiając wyobraźnię i wrażliwość. Niektórzy przemieszczali się z miejsca na miejsce. Druh Stanisław utkwił na obozowej drodze pomiędzy barakami, dziewczynka czytająca rolę zniknęła za kolumną. W miejscu, gdzie powinna być bima stał fikuśny, eklektyczny stolik dla prelegentów. Biały obrus ze stołu z poczęstunkiem zdawało się jakby powiewał na wietrze – jest chyba na każdym zdjęciu. Światło utkwiło w mroku i potęgowało nastrój. Drzwi wciąż się otwierały i zamykały wydając nieprzyjemne, skrzypiące dźwięki, a właśnie jedna z byłych więźniarek opowiadała na ekranie, że do końca życia nie zapomni skrzypienia i łomotu drzwi więzienia gestapo „Pod Zegarem” w Lublinie i zademonstrowała, że i dziś skrzypią i brzmią złowrogo, niosąc śmiertelny strach, zapowiedź bólu i unicestwienia. Ludzie wchodzili do synagogi i wychodzili; wielu było takich, którzy wpadli na chwilę. W przedsionku toczyły się zbyt głośne rozmowy. Klasy szkolne się zmianiały. Był nawet ksiądz w sutannie. Starsza pani się rozpłakała na wspomnienie cioci. Inna starsza pani zaprowadziła starszego pana na galerię pod jedną z tablic i powiedziała: tu jest twoja mamusia. Pewien młody człowiek, który się czuje spadkobiercą zmarłego już ostatniego strażnika „świętego miasta Sącza” usiadł w tym tłumie w odosobnieniu i zapewne jawiły mu się kolejne przedsięwzięcia, bo należy do tego gatunku ludzi, którzy nigdy nie ustają w działaniu. Najpierw witano, potem żegnano wiceprezydenta, przewodniczącego rajców miejskich, wicekuratora, dyrektora, twórców wystawy, wszystkich zaangażowanych w dzieło i wszystkich przybyłych… Miejsce, w którym powinien stać Aron ha-kodesz – szafa na święte księgi, zionęło pustką gładkiej ściany. Nad schodami wisi przestrzenny obraz z Chrystusem zdjętym z krzyża… W gablotach listy, pisma, legitymacje, zaświadczenia urzędowe, odznaczenia, zdjęcia, przedmioty wykonane przez więźniarki jak choćby miniaturowy krzyż. Tak mały, że nad nim umieszczono lupę, by dostrzec szczegóły. Kukiełki postaci z bajek zawierające tyle detali, jakby je wykonano w najlepszej pracowni modniarskiej. I te małe dzieci czytające teksty o okrutnych torturach i śmierci młodych kobiet odartych z godności ludzkiej, jakby tych tekstów nie mógł przeczytać kto dorosły. Taaak… jakby wojna, gdy przejdzie przez próg, zwalniała dzieci z udziału w jej okrucieństwie i bestialstwie. 

Wojna rodzi się zawsze tylko w sercu człowieka!

Wernisaż wystawy „Sądeczanki w Ravensbrück” – Muzeum Okręgowe w Nowym Sączu, Galeria Dawna Synagoga

Wernisaż wystawy „Sądeczanki w Ravensbrück” – Muzeum Okręgowe w Nowym Sączu, Galeria Dawna Synagoga

Sądeczanki w Ravensbrück_1 Sądeczanki w Ravensbrück_2 Sądeczanki w Ravensbrück_3

Z „Modlitwą o wschodzie słońca”

Zwykły wpis

Czas płynął leniwie w rytmie bujającej się huśtawki. Huśtawka nieznacznie skrzypiała, ale skrzypienie to nie narzucało się ze swoim odgłosem, a już na pewno nie było nieprzyjemne. Zii, zii. Zii, zii… Zdawało się mruczeć dodając okolicznościom szczyptę zdecydowanego smaku. Na niebie toczyło się widowisko, w którym wszystkie role reżyser obsadził pierzastymi cumulusami. Niby bliźniaczo do siebie podobne, a z każdej wyłaniał się inny kształt zmieniający się nieprzewidzianie i bez planu jak akcja snu. Nawet wiatr leniwie zamiatał opadającymi liśćmi, więc i moje myśli stały się kojącym balsamem o zapachu czerwonych kwiatów, które również bujały się delikatnie. Wszystko trwało w poruszeniu i tylko ja w całym wszechświecie tkwiłam nieruchomo na huśtawce – tej, co bujając się, skrzypiała.

Niebawem słońce zaszło za poręczą. To znak, że jesień w pełni. Latem słońce zdaje się zataczać krąg od świtu do świtu, natomiast jesienią, zimą i wiosną każdy dzień ma wyznaczony kres: odtąd – dotąd na nieboskłonie. Horyzont stał się różowy odcieniami zmierzchu, kiedy Jacek Kaczmarski zapowiadał piosenkę do tekstu Nataniela Tanenbauma, do której muzykę napisał Przemysław Gintrowski. I cóż, że „Modlitwa o wschodzie słońca” zabrzmiała, kiedy światło było u schyłku? Tam, gdzie śpiewają teraz panowie Kaczmarski z Gintrowskim światłość jest wiekuista, natomiast czas przestał być pojęciem fizycznym a stał się trwaniem w wieczności.

Od dawna uczę moją duszę „Modlitwy o wschodzie słońca”. Zbyt krucha bywa granica pomiędzy miłością a nienawiścią, zachwytem a pogardą, światłem a cieniem, a ja zbyt daleko bywam od drogi i prawdy, i życia. Więc chciałabym, by te krople spadające z wysoka, z chmury, która utknęła w górskiej szczelinie, drążyły we mnie nieustająco pragnienie: „ale zbaw mnie od nienawiści, ocal mnie od pogardy Panie”, bym tylko miłowała.

Udział kota w rehabilitacji

Zwykły wpis

Posiadam sporo sprzętu niezbędnego do rehabilitacji moich nieszczęsnych kolan, które jakoś w moim organizmie bez kontroli i podstępnie zwyrodniały, nie mam jednak drabinki gimnastycznej. A byłaby potrzebna i to bardzo. Z braku tejże, ćwiczenia na propriocepcję, te wykonywane w pionie, robię w drzwiach do pokoju. Przed utratą równowagi zabezpieczają mnie futryny, które okazują się być bardzo dobrze skonstruowanym wspornikiem do takich ćwiczeń. Podczas rehabilitacji w gabinecie taką funkcję asekuracujną pełni człowiek – rehabilitant. Naprzeciw drzwi znjaduje się olbrzymia tafla lustra, a możliwość kontrolowania równowagi przez oglądanie się w lustrze, jest niezwykle pomocna. Te same ćwiczenia wykonywane bez lustra są o wiele trudniejsze i równowaga momentalnie ulega zachwianiu. To samo dotyczy futryny, czyli możliwości asekuracji. Przynajmniej w moim przypadku tak jest.

Kiedy ćwiczyłam sobie to czucie głębokie na dwóch różnych niestabilnych podłożach, zauważyłam właśnie w odbiciu w lustrze, że Balbina przymierza się do skoku. Balbina znana jest z nieustającej konieczności przytulania się do człowieka, a już szczególnie ulubiła sobie wszystkie te momenty, kiedy stoję. W przeróżnych okolicznościach. Często się zastanawiam, czy wykazuje się wtedy empatią i bardzo chce mi umilić nudne chwile stania np. przy kuchni, prasowaniu itp. i dlatego postanawia mnie utulić w żmudnym zajęciu, czy to ona potrzebuje właśnie wtedy pocieszenia i bliskości. W każdym razie Balbina wprowadziła mi podczas ćwiczeń dodatkowe utrudnienie.

I powiem, że poszło mi całkiem dobrze! Ani mi się równowaga nie zachwiała, gdy Balbina wprost z podłogi wyskoczyła na moje ramię, ani nawet wtedy, gdy musiałam ręce złożyć z pozycji asekurującej do tego, by trzymać Balbinę, która właśnie mościła się na moich… no… tego… ramionach.

No, takich elementów nawet najlepiej wyposażone przychodnie i gabinety rehabilitacyjne nie mają. 😉

Znów sięgam po zwycięstwo

Zwykły wpis

Jeszcze podczas wakacji zdarzyły się te szczęśliwe chwile, kiedy mogłam być babcią na wyciągnięcie rąk, na bliskość i kleistość całusów i miękkość przytulania. Okazało się, że bycie babcią to bardzo trudne zadanie. Szczególnie dla kolan. Dobrze, że Doktor nie pytał, jak to zrobiłam, a tylko zauważył, że zepsułam jedyną najlepszą część mojego kolana, zalecił wybić sobie z głowy wszelkie górskie wyprawy, obiecując, że jesień będzie piękna, więc zdążę i „zapuszkował” moją nogę na 4 tygodnie w ortezę (2 tygodnie trwało zanim po tym, jak huśtałam Mniejszego Brata na kolanach dotarłam do Doktora; nie mogłam stanąć na nodze, więc prawie nie stawałam, zakładałam zmrożone okłady żelowe i myślałam, że mi „przejdzie”).

Kiedy przyszedł obiecany czas końca wyroku, cieplutka orteza wprost z mojej nogi trafiła na nogę Dużej Małej Dziewczynki. Zaś ja, po powrocie do domu, rozpoczęłam uruchamianie nogi. Rehebilitację czworogłowego, jak kto woli. Rower. Piłki. Taśmy. Poduszki sensoryczne. Stymulacja rzepki. Ćwiczenia izometryczne (te mogłam wykonywać przez cały czas). Trochę PNF. Ćwiczenie propriocepcji.

Pierwsza próba pedałowania na kompletnie wyluzowanym rowerze. Był tak „zwolniony”, że jechał nie tyle po równym, co chyba nawet w dół. I ból porównywalny do bólu, jakby mi łamano kolano. Płacz. Propriocepcja z piłką (dużą). Niemoc i ból. Znowu płacz. Taśma – ból. Bez płaczu ale z pojękiwaniem. Wszystko porównywalne do łamania kołem. Propriocepcja na poduszce sensorycznej – drżenie wszystkich mięśni nogi uniemożliwiające wytrzymanie dłużej niż niespełna 0,5 minuty.

Tak było we środę i potem. Dzisiaj rower sprawiał mi już przyjemność, podciągnęłam nieco na plus (zrobiłam pod górę). Propriocepcja z dużą piłką dla jednej nogi wciąż niewykonalna; na dwie nogi ze zdecydowanie mniejszym bólem. Taśma przy kilku pierwszych ruchach bez bólu; ból pojawił się po kilkunastu powtórzeniach. Poduszki sensoryczne wymęczyłam dość długo, zanim one zmęczyły i wprawiły w drżenie mięśnie mojej nogi podczas kolejnych ćwiczeń czucia głębokiego. Czwarty dzień i takie sukcesy! Czuję się jak olimpijczyk przygotowujący się do sięgnięcia po zwycięstwo.